czwartek, 29 sierpnia 2013

Buły


Długo nic się nie działo ale trochę się pozmieniało w moim skromnym żywocie i chwilowo często nie mam czasu się nawet kolokwialnie mówiąc w tyłek podrapać.
Ale pozmieniało się chyba na lepsze, więc raczej nie powinnam narzekać.

Żeby nie było, że całkiem nic się nie dzieje, oto jedno z moich szaleństw kulinarnych z "kiedyśtam", jeszcze przed tym jak się pozmieniało i miałam na nie czas i siłę a jakoś nie zebrałam się by wcześniej umieścić wpis - buły
Zostały one zainspirowane jednym z haseł wpisywanych w wyszukiwarkę z odesłaniem na niniejszego bloga, mianowicie "ruchałki drożdżowe", o których już z resztą wspominałam jakiś czas temu.

Dziś niestety tylko zdjęcia buł (tj. bułeczek drożdżowych), gdyż mój magiczny zeszycik z przepisami kwitnie gdzieś w którymś kartonie przygotowanym do przeprowadzki kilkaset kilometrów od mojego aktualnego miejsca pobytu. Jak już się w tym temacie ogarnę nie omieszkam zamieścić również sposobu ich wykonania.






Zapomniałam dodać, że akurat to ciasto drożdżowe jest mega proste i zawsze wychodzi nawet największym sierotom kuchennym.


poniedziałek, 22 lipca 2013

Kocio-joga


Z cyklu: śmiesz-notki


Bo cóż robi kot jak się okazuje, że średnio się mieści w swoim ukochanym transporterku?

Kombinuje!....

Najpierw trochę...

Tak zwana pozycja "Na Supermana"

Potem trochę bardziej niż trochę...

Zwierze mityczne - pół kot, pół transporter.

A potem to już mu naprawdę wszystko jedno czy się będą naśmiewać czy nie - miłość górą ;)

Wersja na upały

Ot jego kociowatość w całej okazałości :)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
 Tak sobie ostatnio przejrzałam statystyki bloga i doszłam do wniosku, że ludzie są dziwni. Albo z drugiej strony - Internet jest dziwny. Otóż wyszukiwaną frazą kluczową, po której ktoś był znalazł ten skromny przybytek pierniczenia o wszystkim i niczym jest ni mniej ni więcej tylko, cytuję: "ruchałki drożdżowe"...

A ja dalej tak siedzę i się zastanawiam... "co poeta miał na myśli?"

środa, 3 lipca 2013

Twór serwetkopodobny


Powrót do szydełkowania. Trzeba w końcu jakoś te kalorie spalać :)
Z resztek nici pozostałych z dłubania zamówienia ślubnego (które zostanie zaprezentowane jak tylko szczęśliwa, świeżo upieczona małżonka je obfotografuje bo ja już przed ślubem nie zdążyłam - bycie druhenką bądź co bądź zobowiązuje) zaczął powstawać twór serwetkopodobny.
Zawsze podobały mi się szydełkowe składaczki, czyli większe rzeczy tworzone z mniejszych elementów, sukcesywnie dorabianych do całości. Nie mogłam się jednak jakoś do tego zabrać. Odstręczała mnie nieznajomość technik łączenia tychże składowych. Po pewnych ćwiczeniach okazało się to wcale nie takie trudne więc zaczęłam dziergać taką oto serwetkę z kółeczek (czy jak kto się dopatrzy kwiatków).



Ma ona tę zaletę, że uzyskać tym sposobem można dowolny niemal kształt a mam też przy okazji pewność, iż nitka nie skończy mi się w połowie serwetki - ot po prostu nie dorabiam dalej i zostaje taka sobie jaki akurat wymiar uzyska. Nitki mi jeszcze jak widać na załączonym obrazku trochę zostało to pewnie jeszcze i ze 2-3 rządki dorobię. 
Przy okazji odkryłam wyższość kordonka o  wysokim stopniu skręcenia nad tym mniej skręconym przy robieniu serwetek i bieżników - otóż te mocniej skręcane najczęściej wystarczy tylko wyprasować ze sporą ilością pary by je usztywnić. Po takim zabiegu nawet bez krochmalenia trzymają formę i fason - a certolenia mniej :)


Ponieważ wzór nie należy do specjalnie trudnych (ba powiedziałabym nawet, że jest banalny) - same słupki i półsłupki, może w wolniejszej chwili wrzucę fotorelację z instrukcją wykonania i łączenia kwiatków/kółeczek dla chętnych do wykonania takowej tradycyjnej ozdoby wnętrza :)


wtorek, 25 czerwca 2013

Sezonowy zawrót głowy


Temat rzeka, czyli co zrobić jak mamy sezon na truskawki?
Były już naleśniki, koktajl w wersji mlecznej, czekoladowej i bananowej. Samymi nieprzetworzonymi też się już napchaliśmy... a tu dalej są i dalej kusi.
Ciasto... W sumie ok, ale MM przetworzonych termicznie truskawek nie tyknie bo przecież "jak można tak dobre truskawki zmarnować". 
No to ciasto na zimno. A, że jak raz się goście byli zapowiedzieli to i jeść było komu, bo całą blachę wtrząchnąć we dwoje to jednak się zasłodzić można - kot wszakże nie jada, bo to poniżej jego futrzanej godności.
 Stare dobre przepisy, zawsze wypróbowane więc powstało ptasie mleczko w wersji wzbogaconej zarówno smakowo jak i wizualnie.



Przepis już wcześniej zamieszczałam - dla chętnych do znalezienia TUTAJ.
Kruchy spód robi się również banalnie. Mianowicie rozgniatając drobniutko paczkę herbatników (mniej więcej na podobieństwo bułki tartej) i mieszając z połową kostki miękkiego masła, a powstałą papka wygniatając dokładnie spód formy. Na to idą połówki truskawek - można też całe ale ja się bałam, że mi się na blachę nie zmieści całe ciasto, jak widać na załączonym obrazku słusznie, bo weszło na styk. Nawet nie mogłam zalać całkowicie galaretką także trochę owoce mi spod niej wystają. Wniosek - albo bierzemy większą formę (ta ma jakieś 25-26 cm średnicy) albo robimy z połowy porcji. Na wierzch też dajemy owocki i zalewamy galaretką - oczywiście truskawkową ;)

Efekt wyszedł bardziej niż zadowalający, bo jednak samo mleczko jako takie jest trochę mdłe, jeśli chce się zjeść więcej a lekka kwaskowatość truskawek łamie tą tendencję. Zresztą goście byli zachwyceni - przynajmniej tak twierdzili (w sumie to połowa tak twierdziła a druga połowa nic nie mówiła i jadła - znaczy jakieś obrzydliwe nie było).



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ślubna karteluszka



Narobiło się teraz tych ślubów, że hej. Znajomi nasi za się wychodzą na potęgę ;)
Dziś przedstawiam karteczkę, jaką dla jednej z par wydziergałam. 
W zasadzie wyszyty obrazek leżał sobie od roku już skończony, bo zaczęłam go robić jak tylko się dowiedziałam, że postanowili sobie przysiąc i ustalili datę (przez co musiałam kawałek na dniach spruwać bo termin z przyczyn niezależnych życiowo zmieniali). Niemniej zademonstrować wcześniej gotowej pracy nie wypadało, bo nie było by niespodzianki jakby nie daj Najwyższy zaglądnęli na bloga i zobaczyli :)

Wzór obrazka znalazłam w niezawodnych jak zawsze czeluściach Internetu. Oprawiony został w zwykły kolorowy blok techniczny.

A tak wygląda w całej okazałości:

Karteczka od "frontu"
Do karteczki oczywiście koperta - też ręcznie robiona bo akurat odpowiedniego rozmiaru w zapasie nie stało
Środek
Wierszyki są autorskie i kombinowane na poczekaniu więc proszę się nie śmiać z ich marnej wartości poetyckiej ;)


P.S. Zdjęcia niestety trochę ciemne za co uniżenie przepraszam. Nie miałam niestety jak zrobić innych bo oprawianie odbywało się na ostatnią chwilę (jak to zwykle u mnie)

środa, 24 kwietnia 2013

Chlebek - podejście drugie


Jak w tytule. 
Ponieważ pierwszy chlebek, z braku blaszki wyszedł plaskaty, a i skórę miał jak na nosorożcu, postanowiłam nieco zmienić technikę pieczenia, wykorzystując do tego dostępne na miejscu naczynie żaroodporne. 
Mimo, że w Internecie przepisów na chlebek mnóstwo, przedstawię Wam ten, który ja stosuję, lekko zmodyfikowany w stosunku do pierwowzoru - może się ktoś skusi na własne pieczywo.

Potrzebujemy:
  • 1 kg mąki - może być sama pszenna może być pomieszana z innymi (np. żytnią), grunt, żeby pszennej było przynajmniej połowę. U mnie to 250g mąki żytniej pełnoziarnistej (typ 2000) dopełnione do kilograma mąką pszenną (typ 500) - takie akurat były w domu.
  • 5 dag drożdży (świeżych)
  • 1 łyżka soli
  • 1 łyżeczka cukru
  • 600 - 750 ml ciepłej, najlepiej przegotowanej, wody
dodatkowo:
  • 3 garści otrąb pszennych (trochę mniej jak pół szklanki)
  • 3 garści ziaren słonecznika - około 50 g (oczywiście łuskanych)
  • 3 garści ziaren dyni - około 50g (łuskanych)
Wiem, że garść nie jest realną miarą, bo każdy ma inną - pisze tak bo sypałam na oko - kto lubi więcej da więcej, kto mniej, da mniej albo wcale. W ogóle w kwestii dodatków pole jest niemal nieograniczone, prażona cebulka, siemię lniane, mak, zioła wszelkiego rodzaju, czosnek granulowany - co tylko wymyślicie a przystaje do Waszego wyczucia smaku.

Przygotowanie:
  1. W sporej misce mieszamy suche składniki: mąkę (lub mąki), sól, cukier, otręby i nasionka.
  2. Odmierzamy około 750 ml ciepłej wody (lepiej mieć w zapasie więcej niż mniej). W części wody, w oddzielnym naczyniu rozpuszczamy drożdże. Do miski z suchymi składnikami dodajemy zawiesinę drożdżową i dopełniamy wodą - początkowo proponuje wlać łącznie około 600 ml, można jej dolać jeśli ciasto nie będzie się chciało skleić (ilość wody zależy od mąki - jedne "piją" mniej inne więcej).
  3. Zagniatamy ciasto. Ręcznie lub jeśli ktoś ma sprzęt - mechanicznie. Dobrze zagniecione ciasto winno być lekko klejące ale w miarę dobrze odchodzić od rąk. Jeśli nie chce się skleić dolewamy trochę wody. Jeśli klei się za bardzo - podsypujemy lekko mąką. 
  4. Zostawiamy je na około 20 minut do wyrośnięcia, przykryte ściereczką. Miskę, w której rośnie dobrze przyprószyć mąką - nie przyklei się wtedy do dna ani do boków kiedy będzie zwiększało swoją objętość.
  5. Po 20 minutach jeszcze raz lekko przegniatamy ciasto formując z niego bochenek - złożenia ciasta zawsze na spód. Wkładamy do dostępnych foremek. Jeśli mamy mniejsze dzielimy na dwie części. Ja całość włożyłam do jednego naczynia żaroodpornego (ok. 5l) wyłożonego papierem do pieczenia. Naczynie lub blaszkę można też wysmarować tłuszczem (olej, oliwa, smalczyk).
  6. Kolejny raz zostawiamy ciasto do wyrośnięcia na 20 minut pod przykryciem. W tak zwanym międzyczasie nagrzewając piekarnik do 250 stopni C.
  7. Po 20 minutach bochenek nacinamy ostrym nożem na wierzchu (dzięki temu nie powinien pękać w trakcie pieczenia) i spryskujemy wodą. Można też wtedy posypać na wierzch ziarenka lub zioła. Przykryte pokrywką naczynie wstawiamy do piekarnika po czym skręcamy temperaturę do 200 stopni C. Jeśli pieczemy na blaszce musimy się siłą rzeczy obejść bez przykrycia - najwyżej skórka na wierzchu będzie trochę grubsza.
  8. W ten sposób pieczemy chlebek około 35min. Po tym czasie zdejmujemy przykrywkę (chlebki nie opadają więc nie ma się co strachać) i zostawiamy na dodatkowe 20 minut.
  9. Upieczony chlebek wyjmujemy z naczynia (foremki) i kładziemy na kratkę do odparowania.  Jeśli popukany w spód wydaje głuchy dźwięk jakby w środku było pusto - znaczy pięknie się upiekł. Nie wolno go kroić do całkowitego wystygnięcia, bo będzie się lepił do noża. Za to następnego dnia.... ech :)

A to mój stygnący sobie beztrosko giga-bochen:

Zdjęcie nie do końca oddaje jego urodę bo w kuchni mam kiepskie światło - zwłaszcza wieczorem
Starałam się w miarę szczegółowo opisać wszystkie etapy, bo wiem jak czasem trudno z rzeczami pozornie oczywistymi, zwłaszcza na samym początku.
W razie pytań, nie krępujcie się.

Smacznego


poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Chleba naszego....


Pragnę się Wam pochwalić moim nowym przedsięwzięciem. Mianowicie zaczęłam piec chleb. Niby w każdym sklepie jest, taki i owaki, ale tak naprawdę tylko piekąc go samemu mamy pewność co się w jego składzie znajduje. A, że proces skomplikowany nie jest, egzotycznych składników też nie potrzeba (ot mąka, woda i drożdże) postanowiłam i ja spróbować. Oto efekty.


Ponieważ chwilowo nie dysponuję odpowiednimi blaszkami musiałam radzić sobie bez nich, przez co chlebek wyszedł niezbyt równy i trochę "plaskaty" (znaczy płaski). Wziął mi się też przypiekł z lekka - na szczęście nie przypalił. Ale pierwsze koty... twu... bochenki za płoty.
Przepisów na chlebek w internecie mnóstwo i kto będzie chciał na pewno jakiś znajdzie. Ten zakładał użycie zwykłych drożdży piekarskich, gdyż zakwas bywa kapryśny i większe prawdopodobieństwo, że coś nam nie wyjdzie - zwłaszcza na początku przygody z domowym piekarnictwem. Generalnie cały proces nie jest aż taki skomplikowany jak się może wydawać, szczególnie w czasach, gdy wystarczy włączyć piekarnik a nie trzeba specjalnie palić w wielkim piecu chlebowym  (moja babcia była w coś takiego wyposażona więc wiem jak to wygląda - za czasów dziecięcych jeszcze widziałam cały proces) nastawiać zakwasu i zaczynu. 
Dodatkowo chlebek taki, nie dość, że bez konserwantów i polepszaczy to jeszcze znacznie dłużej niż "sklepowy" zachowuje świeżość - dwa, trzy dni spokojnie poleży bez czerstwienia, a i zawsze można go zamrozić, będzie jak z piekarnika wyjęty.


sobota, 6 kwietnia 2013

Bez jaj...


Ostatni post traktował o braku luksusowego obecnie dobra, jakim są jajka. Pragnę zatem i tu, kontynuując ten wątek, omówić ten temat. Z trochę innej jednak strony niż ostatnio. 
Jak bowiem poradzić sobie jeśli mamy dziką ochotę na coś słodkiego (ot kobiety czasem tak napada, że zabiłyby za ciacho), na dworku śnieg, mróz i w ogóle wiosenna pogoda, w lodówce pustki albo same resztki (w tym brak wspomnianych jajek, wydawałoby się podstawy ciast wszelakich) a i portfel chwilowo nie grzeszy nadmiarem gotówki?
Cóż. Najlepiej przeszukać szafki i z dostępnych produktów, z pomocą Wszechwiedzącego Internetu wykombinować coś, do czego takie na ten przykład jajka nie są w ogóle potrzebne. Przedstawiam zatem:


Ciasto bez jajek

 Składniki:
  • 2 szklanki mleka
  • 1,5 szklanki cukru
  • 3 szklanki mąki pszennej
  • 0,5 szklanki oleju
  • 2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 2 łyżki dżemu
  • 1 opakowanie cukru wanilinowego lub waniliowego 
  • opcjonalnie: cynamon (ok. 2 łyżeczek), kakao (ok. 1,5 łyżki), przyprawa do piernika (ok. 1 łyżeczki), wiórki kokosowe.... czy co tam nam przyjdzie do głowy a akurat w szafce się wala.
Mąkę przesiewamy z sodą. Mieszamy razem wszystkie suche składniki, łącznie z przyprawami jeśli się na nie decydujemy (w moim ciachu znalazły się cynamon i kakao). 
Dodajemy składniki mokre, tj: mleko, olej oraz dżem i mieszamy wszystko na jednolitą masę - ja użyłam miksera, bo przy międleniu łyżką robiły mi się gródki (postuluję sprężynki do gęstego, bo faktycznie robi się gęste). 
Całość przelewamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia - porcja idealna na taką o wymiarach w granicach 30 x 22 cm. 
Pieczemy około 50 - 60 minut w 180 stopniach C. Proponuje po 50 min przeprowadzić test patyczkowy - jeśli jest suchy to wyciągamy i nie musimy dłużej czekać.


A oto i efekt starań
Ciasto wychodzi przyjemnie wilgotne i mięciutkie. I pozostaje takie także za dzień lub dwa - nie wysycha, nie czerstwieje za szybko.Ogólnie miodzio :)
Aczkolwiek nie polecam wpychania go w siebie kiedy jeszcze jest świeże i gorące, bo podobnie jak drożdżowe może się nie spodobać co wrażliwszym żołądkom (zwłaszcza na noc). Wiem z doświadczenia, bo się dobrałam do jeszcze gorącego - ale zaręczam warto było cierpieć ;)


Smacznego :)


wtorek, 26 marca 2013

Z jajem.


Wielkanoc już tuż tuż ale jakoś tego nie czuć - może przez fakt utrzymującego się stale śniegu i mrozu. Tak Moi Drodzy, jest szansa, że przynajmniej jedne święta będą białe ;)

Ale w sumie to nie o tym chciałam. Zamierzałam wziąć się za jakieś ozdoby, obklejanie wydmuszek czy inne cuda... Przeszkodził mi jednak brak jajek (a co za tym idzie i materiału do pracy) w domu. Kompletny. Zimno, wieje, pada.... słowem lenistwo wygrało, więc po wzmiankowane produkty spożywcze też się nie wybrałam. Ale od czego wyobraźnia i kreatywność. Zrobiłam coś innego i tego "cosia" chciałam Wam zaprezentować - może komuś się przyda a nawet spodoba i postanowi zrobić własnego ;)


Owym cosiem jest "jajcarska" zawieszka ozdobiona motywem róży. Jest dosyć prosta w wykonaniu a na pewno nie wymaga posiadania tak deficytowych obecnie elementów jak jajka :P

Do jej zrobienia potrzebujemy:
  • Kanwy lub innego materiału o równym splocie (ja użyłam 11ct, bo takiej resztki mi akurat pozostawały i świetnie się nadawały do czegoś małego)
  • Muliny (jako że ubóstwiam cieniowaną takąż też wzięłam)
  • Igłę
  • Nitkę (do zszycia)
  • Watolinę lub coś innego do wypchania
  • dodatkowo: tasiemkę i klej (vikol jest jak najbardziej ok)

Na początek z papieru wycinamy w miarę równy, jajkowaty w kształcie szablon

Mój ma 6,5 na 9 cm (co z resztą zaznaczyłam)
Następnie odrysowujemy go na kanwie lub płótnie (czy innym materiale nadającym się do haftu krzyżykowego). Ja zwykle maziam kredkami Bambino, takimi w drewnie, bo w razie potrzeby bardzo dobrze się spierają a nie znikają po kilku dniach jak niektóre kredki krawieckie, co przy większych a zatem i długotrwałych projektach mogłoby być kłopotliwe.

Wiem, trochę nie wyprasowany ten kawałek ;)
Kontur wypełniamy haftem tak, by lewa strona odpowiadała tej pomazanej kredką. Hafcik powinien być drobny i dobrze by nawiązywał do tematyki wiosenno-wielkanocnej; jakieś kwiatki, motylki, gałązki, bazie - na co tylko przyjdzie nam ochota. Ja, że uwielbiam cieniowaną mulinę znalazłam sobie wzór monochromatyczny.

Lewa strona
Prawa strona
Tym samym sposobem dorabiamy sobie drugi taki egzemplarz.



Zdecydowałam się na dwa różne ale pasujące do siebie motywy. Nie chciałam robić obu stron takich samych. 
Obcinamy nadmiar materiału, zostawiając 1 - 2 cm zapasu na zszycie.


Składamy razem prawymi stronami do środka i zszywamy prowadząc nitkę po linii narysowanego na początku konturu.


Zostawiamy otworek szeroki na kilka centymetrów (5 - 8 powinno wystarczyć) i przewlekamy całość na prawą stronę.


Wypychamy czym mamy. Watoliną, watą, gąbką... Grunt żeby dość ścisło upchać, żeby trzymało formę jakiego takiego jajka.


Pozostały otworek zaszywamy starając się zrobić to jak najbardziej podobnie do pozostałych szwów. Oczywiście zakładki materiału wpychamy do środka. Naly też pomiędlić trochę całość by równo rozprowadzić wypełnienie.



Mi się nie specjalnie równo udało zszyć, ale to pierwszy taki mój projekt więc proszę o wyrozumiałość. Niedociągnięcia postanowiłam zamaskować wstążeczką, która przy okazji zakryła też szwy. Przyklejałam na vikol - bardzo ładnie trzyma i po wyschnięciu nie zostawia śladów. Dodatkowo dzięki wstążeczce można takie pseudo-jajo zawiesić na gałązce czy stroiku.




Oczywiście takie ozdóbki robić można też w innych kształtach. Jajkowy jest jednak obiektywnie jednym z prostszych na początek.



P.S. Tradycyjnie każde zdjęcie w innym odcieniu (raz wychodziło słońce raz chmurki je zakryły, więc w sumie nic dziwnego). W razie pytań służę pomocą :)

poniedziałek, 25 marca 2013

Jak za PRL-u... Pyrkon 2013


Stanie w o kolejkach i przepychanie w tłumie.... czyli jednym słowem Pyrkon* 2013.

Wedle oficjalnych szacunków przez dwa i pół dnia przewinęło się tam koło 12 tysięcy luda więc chyba nie ma się co dziwić. Zaczęło się już na samym wejściu gdzie przywitała nas - mnie i MM (podobno i tak mała, bo w piątek była 3 razy taka) kolejka po akredytacje, z wdziękiem wijąca się na jednej z głównych hal Targów Poznańskich. W zasadzie było to jak rzeczony powrót do czasów Polski Ludowej gdzie takie obrazki towarzyszyły były ludności na każdym kroku (stąd tytuł posta). No myślałby kto papier toaletowy rzucili.
I wszystko byłoby dobrze. Ludzie grzecznie i z pełną kulturą czekali na swoją kolej. Do czasu. Początkowo otwarte były tylko 2 kasy a kiedy już zdecydowano się otworzyć kolejne, zrobiono to w tak niefortunnym  miejscu (środek kolejki oplatającej niejako punkty kasowe), że momentalnie tłum stracił całą swoją powagę i zaczął na wprzódki, pchać się kto pierwszy. My jako dobrze wychowane człowieki postanowiliśmy sobie stać grzecznie i kulturalnie, co zaowocowało spóźnieniem się na jeden z czołowych paneli, mimo półtora godzinnego zapasu czasu na wejściu. Dochodzę do wniosku, że braki organizacyjne na tak dużych imprezach zaczynają mi mocno przeszkadzać - musi starość mnie już dopada. Jeśli w przyszłym roku nie będzie możliwości nabycia akredytacji wcześniej - przed konwentem (np. za pośrednictwem Internetu, co jest już od dawna na wielu innych praktykowane i działa bardzo sprawnie) to na 90%, mimo całej pyrkonowej zajebistości, zostaję w domu.
Oczywiście kolejki i tłum towarzyszył nam przez cały czas. Przy czym kolejka często sama nie wiedziała po co dokładnie stoi i czy jest tą właściwą, o którą by Ci chodziło. Organizatorzy z lekka chyba fanów nie docenili, bo często też do zbyt małych sal prelekcyjnych nawet nie dało się wejść, by postać i posłuchać paneli - tak były ludem nabite.
No to sobie ponarzekałam. Chyba starczy tego wieszania psów.

Teraz z drugiej strony.
Coś konkretniejszego w zasadzie powiedzieć mogę tylko o panelach, bo na nich głownie opierała się moja pyrkonowa aktywność. Jedne były świetne, inne trochę mniej. Niektóre wręcz żenujace. Ale w sumie było co robić przez cały czas. A już na pewno niektóre pojęcia straciły dla mnie pierwotne znaczenie na zawsze - moja psychika została wypaczona i "litość nad bliźnim" już nigdy nie będzie tym czym wcześniej ;)
Można było spotkać pozytywnie zakręconych ludzi i nieludzi :) 
Jednak dla mnie osobiście największą atrakcją były spotkania z twórcami. Nie przepuściłam Panu Jarosławowi G. i wyniosłam z Pyrkonu rzecz, z której chyba najbardziej się cieszę - autograf na świeżo przeczytanej książeczce. 

Moja zdobycz ukochana - trzeba by teraz w sejf zainwestować ;)
Miło też było posłuchać luźnych dyskusji na abstrakcyjne w tym kontekście tematy typu, jak Pani Kossakowska radzi sobie (a właściwie nie radzi) z kocim futrem - trochę mnie to przyznam podbudowało, że nie tylko ja ;)
Miałam też okazję podziwiać Ilonę "Ślimaka" z Chatolandii, ale upragnionego kubełka z marudzeniem niestety nie zdybałam ;(




* Niezorientowanych odsyłam do Wujka Google.

wtorek, 12 marca 2013

Reklama dźwignią gospodarki


Z cyklu: śmiesz-notki

Jako, że pamięć na moim przedpotopowym telefonie się kolokwialnie mówiąc "zapchła", trzeba było poczynić czystki. Usuwając stare zdjęcia, znalazłam byłam jedno z lipca 2010 roku, czasu wyborczej walki o najwygodniejsze stołki. Zdjęcie, jak mało które przedstawiające sobą starą prawdę, że dobra reklama to połowa biznesowego sukcesu.  
Mamy tutaj doskonały przykład na to, jak odpowiednie miejsce daje dodatkowe bonusy ;)

Wymazałam nr telefonu ale jak ktoś z pomorza potrzebuje ww usług to chętnie udostępnię ;)

P.S. Proszę mnie z żadną frakcją polityczną nie utożsamiać - ot trafiło się, że akurat ten a nie inny kandydat padł ofiarą krwiożerczości współczesnego kapitalizmu. Tak nawiasem mówiąc, to polityka działa na mnie alergicznie - dostaję od niej mentalnej wysypki.

poniedziałek, 11 marca 2013

Motylek - instrukcja


Miałam robić więcej motylków, by poutykać je na firankę. Niestety obecna koncepcja wystroju nie zakłada istnienia firanek jako takich w ogóle, więc i pomysł umotylkowania tychże umarł śmiercią naturalną. 


Ale, że poproszona zostałam o instrukcję, to umieszczam. Jak zwykle fotorelacja ponad schematem - z myślą o początkujących i z graficznym przedstawieniem wzorów kiepsko-sobie-radzacych.

1 okrążenie
Robimy 6 oczek łańcuszka i łączymy w kółko oczkiem ścisłym.



2 okrążenie
Robimy 5 oczek łańcuszka (3 zamiast pierwszego słupka i 2 na łuk rozdzielający)


Następnie, przeciągając nitkę pod łańcuszkiem, robimy 2 słupki, przerwę z 2 oczek łańcuszka, 2 słupki....


... aż dojdziemy do siedmiu powtórzeń. 


Po siódmej grupie słupków robimy jeden i łączymy oczkiem ścisłym z trzecim oczkiem łańcuszka pierwszego słupka zastępczego. Łącznie winniśmy mieć 8 grup słupków przedzielonych 8 lukami z 2 oczek łańcuszka.



3 okrążenie
Robimy na łuku 3 oczka łańcuszka (zamiast słupka). 


Dalej wyrabiamy jeszcze 2 słupki (łącznie 3), łuk z 4 oczek łańcuszka i 3 słupki.


Płynnie przechodzimy do następnego "otworku", nie robiąc żadnej przerwy, wrabiamy 3 słupki, 4 oczka łańcuszka, 3 słupki... itd do końca okrążenia.



Zamykamy oczkiem ścisłym



4 okrążenie
Zaczynamy robiąc 2 oczka łańcuszka (zastąpią nam półsłupek)


Następnie w 4-oczkowy łuk z poprzedniego okrążenia wrabiamy słupek dwa razy nawijany (przerabiamy go przeciągając nitkę pod łańcuszkiem).


W podobny sposób robimy jeszcze 5 słupków podwójnych (czyli razem 6),


jedno oczko łańcuszka przerwy i kolejnych 6 słupków dwa razy nawijanych - na tym samym łuku (trzeba je trochę upychać)


W środek między 3 a 4 słupkiem grupy z poprzedniego okrążenia wrabiamy półsłupek


I powtarzamy analogicznie na każdym następnym łuku aż do końca okrążenia. Łączymy oczkiem ścisłym.




Powinien powstać taki trochę zmierzwiony, 8-płatkowy kwiatek. Będzie nam się trochę zwijał, ale to dobrze - tak ma być.


5 okrążenie
Tutaj wedle arkan sztuki należałoby zmienić nitkę na jakiś kontrastowy kolor. Ale, że chwilowo nie dysponuję kordonkiem innej barwy w podobnej grubości tak więc kontynuuję dzierganie szkodnika zwanego bielinkiem kapustnikiem ;)
Robimy 2 oczka łańcuszka (zamiast półsłupka) 


Następnie w każde oczko z poprzedniego okrążenia wrabiamy po 1 półsłupku, ale z dwoma małymi wyjątkami.
Na 1-oczkowej przewie między 6 i 7 podwójnym słupkiem wrabiamy 3 półsłupki



A nad półsłupkiem z poprzedniego okrążenia robimy coś co mądrzy ludzie zwą półsłupkiem reliefowym. Robi się go bardzo podobnie jak zwykły, z tą tylko różnicą, że nitkę przeciągamy pod półsłupkiem a nie wbijamy w jego górna część. O tak:



Lepiej widać to na już gotowej kolorowej wersji:

Prawa strona
Lewa strona
Wyraźnie widać jak nitka idzie POD półsłupkiem.
Jeśli półsłupek nie wychodzi, lub uważacie, że to dla Was za trudne, spokojnie przejdzie też zwykły półsłupek ;)
Resztę "płatków" przerabiamy analogicznie. Łączymy oczkiem ścisłym. Wychodzi nam jeszcze bardziej zmierzwiony kwiatek 


Tu w zasadzie kończymy przerabianie okrążeń.
Składamy "kwiatek" na pół, tak by strona z nitką była na górze.

Już motylka przypomina
I od dołu, wzdłuż tułowia, przerabiamy oczkami ścisłymi przez dwie warstwy "zszywając" je razem.


Lepiej widać to na kolorowym egzemplarzu
Ścieg jest trochę nierówny ale nie szkodzi. 
Gdy dojdziemy już do miejsca, gdzie normalne motylki mają główkę, robimy łańcuszek z 10 oczek


I wracamy do punktu wyjścia wrabiając w każde oczko łańcuszka oczko ścisłe. Drugi "czułek" robimy analogicznie



Nitkę ucinamy, zaciągamy pętelkę a resztki wrabiamy miedzy splot tułowia. Można też zostawić sobie dłuższą a potem z pomocą igły przyszyć np. do agrafki czy spinki - na pewno ułatwi to przypięcie takiego motylka tam, gdzie mamy ochotę go umieścić.

Mój bielinek na razie z braku kapusty znalazł sobie inne miejsca do siedzenia 




P.S. Oczywiście jak zwykle przy moich fotorelacjach każde zdjęcie ma inny odcień - taka nowa świecka tradycja, można by rzec.